top of page
  • Zdjęcie autoraPola

18.05.2022r.

Zaktualizowano: 27 lis 2022

Data 18.05.2022r.

I tutaj przez dłuższy czas zastanawiam się co napisać. Każde słowo wydaje się dość niedostateczne aby zacząć.

Zastanawiam jak nazwać to co się działo/dzieje.

Czy określenie przygoda jest dość poprawne. Historia z tego punktu widzenia określa to co zapisało się w ramach czasu - a przecież my nadal kroczymy na przód.

Nie wiem....


Ale zacznę od początku.


W maju zaczęło się już robić ciepło więc zaczęłam jeździć do pracy rowerem. Dla lepszego samopoczucia, no i dla oszczędności, bo inflacja zabójcza.

17 maja, kiedy już kończyłam pracę padał deszcz, postanowiłam zostawić rower w klinice i akurat tak się zdarzyło, że Żaba był w okolicy i mógł mnie odebrać. Pod wieczór pojechaliśmy wspólnie do Mamy Mateusza z okazji urodzin, wybrał piękny bukiet różowych kwiatów. Następnego dnia rano Mati musiał mnie zawieść do pracy samochodem, bo zapowiadała się piękna pogoda i miałam wrócić do domu rowerem.

I tutaj zaczyna się całe sedno tej opowieści.


18 MAJA godzina 10:20….

Jest to data, która zmieniła całe moje życie.


I przed tą częścią musze zrobić sobie chwile przerwy.


Zawsze się bałam telefonu z informacją, którą dostałam tego nieszczęsnego dnia.

Zadzwoniła do mnie Mama, mojej Żaby.

Roztrzęsiona wymówiła tylko moje imię – ja już czułam, że coś jest nie tak.

Potem kontynuowała:

- Pola, (chwila ciszy) Mati miał wypadek – spadł z rusztowania.


To co czułam w danej chwili jest nie do opisania a mózg układa swoją historię – przecież nie może być tak źle. Nogi mi się trzęsły a serce miałam w gardle. Dzięki Bogu pracujemy w tym samym szpitalu więc pobiegłam do jego mamy. Musiałyśmy wyjść przed szpital, żeby dowiedzieć się wszystkiego od Taty Mateusza, który na szczęście był na miejscu, jak obecnie wygląda sytuacja. Było słychać, jak cierpi, odgłosy łamały serce, nogi się uginały jeszcze bardziej a łzy same płynęły z oczu. Czekaliśmy na karetkę wspólnie będąc w rozmowie przez głośnik telefonu – każda minuta trwała jak wieczność. karetka jechała i jechała, a Mati coraz bardziej cierpiał. Miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu.


W końcu są!

Słyszymy ich w słuchawce telefonu a Mati tylko odpowiada, że – BOLI!

Cierpienie narasta.

Tata Mateusza popędza ratowników a ja krzyczę do telefonu nazwę konkretnego szpitala. Krzyknęłam to wiele razy, ale dzisiaj nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie, ile.

Ratownicy potwierdzili, że przywiozą go do szpitala, gdzie pracujemy. Po uzyskaniu tej informacji pobiegłam, ile sił w nogach na SOR – do pomocy dołączyła się moja koleżanka z pracy, bez której sama bym zginęła. Jestem jej ogromnie wdzięczna za pomoc. SOR już wiedział, że Mateusz jedzie. I znowu czekaliśmy. Kolejne minuty na wagę złota, ciężkie i długie. Wieczność.


Podjeżdża karetka.

Po chwili otwierają się tylne drzwi. Wysuwają go na noszach i widzę - najgorszy obraz w moim życiu.

Nogi mi się uginają na widok krwi z ucha i nosa – i wiem, że jest źle, ale on leży spokojnie po lekach. Zaczęłam iść równo z ratownikami i jego noszami i powiedziałam tylko – Jestem tutaj Mati! – tylko tyle przepuściło moje gardło.

Najpierw musieli wwieść go do strefy reanimacyjnej, rozebrać i przygotować wkłucia oraz etc. stan na ten moment był średni. Dostałyśmy informację, że wiozą go na TK (Tomografię Komputerową). Bokami szpitala przeszłam pod pracownie i na niego czekałam. Leżał spokojny, spał. Widziałam tylko że nie leży prosto jest jakiś skrzywiony. Wszystko mnie w środku bolało, jak myślałam co się zaraz może zdarzyć. Po około godzinie pojawiają się pierwsze informacje:

- złamana łopatka,

- złamane pięć żeber,

- złamana podstawa czaszki.


Wróciłam do domu, aby zabrać do szpitala rzeczy jak juz będzie po operacji.

Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Dostałam informację o planowanej operacji stabilizacji kręgosłupa. Stan mózgu jeszcze nie pokazywał uszkodzenia. Skontaktowałam się telefonicznie z doktorem, który jest anestezjologiem, aby się dowiedzieć kto obstawia zabieg (takiego zwrotu używa się w potocznym słownictwie między pracownikami szpitala). Doktor Z.S jest profesjonalistą, a przy tym bardzo ciepłym i szczerym człowiekiem. W rozmowie telefonicznej dowiedziałam się że to właśnie on ma dyżur - poczułam ulgę na sercu. Przestrzegł mnie że to poważna i długa operacja, że może potrwać do rana.



Czekałam… znowu czas się zatracił, minęła jedna godzina, zaraz druga.

Nagle dzwoni telefon, patrzę a to dr Z.S

Znowu – serce w gardle, ręce się trzęsą i słyszę w uszach wysokie tętno.

W słuchawce słyszę:

„Paulinka, pierwsza część za nami – zaczęli od głowy, stan się pogorszył, konieczne było szybkie odbarczenie, teraz przechodzą do stabilizacji kręgosłupa. Zadzwonię, jak skończą. Pa”


Zamarłam – jeszcze niedawno stan był średni, tylko złamanie podstawy czaszki, które zrasta się samo. I nagle zwrot akcji.

Taka ironia czasu. Reakcje zachodzące w organizmie Żaby były szybkie, mój czas w domu, zawieszony w przestrzeni.


Czekałam kolejne 3 godziny. Telefonu nadal nie było. Stres narastał. Myśli się kłębiły. Najwięcej tych złych, z tragicznym finałem.


Dzięki temu, że miałam ta możliwość (za co bardzo dziękuje losowi) pojechałam do szpitala. Kierowałam się do dyżurki dr Z.S. Pukam w drzwi. Czekam.


Otwierają się drzwi, widzę doktora. Na mój widok zamarł. Zaproponował, żeby porozmawiać i żebyśmy usiedli na korytarzu.


Zaczął tłumaczyć.


„Mateusz jest w stanie bardzo ciężkim, po operacji odbarczenia mózgu i stabilizacji kręgosłupa. Mózg jest opuchnięty, są krwiaki. Po tak ciężkim urazie najbliższe doby będą decydujące”


Nie myślałam, nie wiedziałam co zrobić, łzy same leciały. Zapytałam tylko jak mam przekazać ta informację jego mamie i tacie, ale nie uzyskałam odpowiedzi na najbardziej nurtujące mnie pytanie w tamtej chwili. Podziękowałam i odeszłam. Pierwsze co zrobiłam zadzwoniłam do swoich rodziców w płaczu i powiedziałam, że jest bardzo źle. CO MAM ROBIĆ?

Chwilę ochłonęłam i pojechałam do rodziców Matiego.

Najgorsza rzecz to przekazanie informacji rodzicom, że ich dziecko – jedyne -walczy o życie w stanie ciężkim. Mówiłam ze spokojem nie miałam łez. Jego mama szlochała a tata powtarzał jego imię. Przepraszałam, że to właśnie ja przychodzę z taka informacją a oni mimo wszystko dziękowali ze to właśnie ja. Wiem, że chcieli usłyszeć coś innego. Siedzieliśmy w milczeniu przez kilka dobrych minut – nie określę teraz ile dokładnie. Nie jestem w stanie.

Wróciłam do domu.

SAMA.

Pierwsza noc bez Żaby, strach, rozpacz, panika.



Pola









60 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page